Podróż w czasie, w którą Marysieńka zabrała ostatnio Dorotę, zaowocowała mnóstwem szkiców wnętrz pałacu. Dorota wyeksponowała je na wielkiej korkowej tablicy, którą specjalnie do tego celu zamówiła do swojego domowego biura. Poprzypinała na niech także znalezione wspólnie z synem „znaki”, którymi Marysieńka próbowała przyciągnąć jej uwagę, oraz trochę swoich notatek spisywanych na mniejszych i większych kartkach.
Któregoś zimowego dnia stała przed tablicą, lustrując wszystko, co na niej zgromadziła. Śmiała się do siebie w duchu, że musi teraz wyglądać jak policjant z amerykańskiego filmu, który prowadzi śledztwo i próbuje rozwikłać skomplikowaną zagadkę. Tyle że Dorota nie szukała żadnego zabójcy, a z rozwiązywaniem zagadki stałej i czasem namacalnej obecności w jej i Tomka życiu ducha już dawno dała sobie spokój. Celem i Doroty, jej prapraprababci Marysieńki, oraz pani Marii i pana Łukasza z fundacji jej imienia, z którymi była w stałym kontakcie, było znalezienie sposobu na to, aby jak najszybciej zgromadzić pieniądze na niezbędne remonty.
Tablica miała być do tego motywacją i inspiracją. Patrząc na nią każdego dnia i dokładając kolejne elementy, jak np. pozyskany od Marii i Łukasza spis najpilniejszych prac, miała pełniejszy obraz potrzeb i mogła lepiej widzieć skalę całego przedsięwzięcia.
Z zamyślenia wyrwało Dorotę stukanie uchylonego okna. Poczuła na skórze mroźny podmuch, który ku jej zdziwieniu, po chwili zmienił się w przyjemne ciepło otulające jej ciało. Nie trzeba było długo czekać na coś, co Dorota już wiedziała, czyli na zmaterializowanie się tuż koło niej Marysieńki.
– Ale ziąb! – westchnęła Marysieńka.
– Nie mów, że czujesz zimno – zauważyła przytomnie i z lekkim przekąsem Dorota, która nie przyzwyczaiła się jeszcze do takiego zaskakiwania.
– Ani trochę! – zaśmiała się Marysieńka. – Ale dobrze brzmi jak się tak w zimie wpada do czyjegoś domu. Pamiętam taką jedną zimę w Targoszynie… a zresztą… – złapała Dorotę za rękę – Chodź! Sama zobaczysz!
Dorota, tak jak stała, w białym T-shircie i dżinsach, znalazła się nagle między dwiema białymi ścianami. Był dzień, ale pochmurny, więc chwilę jej zajęło, żeby się zorientować, że to są ściany stworzone z odgarniętego na boki śniegu. Zwały białego już-nie-puchu były tak wysokie, że ledwie dostrzegała za nimi korony pozbawionych liści drzew targoszyńskiego parku. Bo tam właśnie zabrała ją Marysieńka. Ściany ze śniegu biegły wzdłuż głównej ścieżki prowadzącej do pałacu. Zawsze widoczny nawet gdy stoi się przed bramą czy furtką, tym razem był kompletnie ukryty. Gdy do niego dotarły, Dorota zobaczyła, że sam pałac też otaczają oddalone o jakieś trzy metry śnieżne ściany. Nigdy nie widziała takich ilości śniegu.
– Czy to w ogóle możliwe, że napadało aż tyle śniegu? – zatrzymała się i zapytała Marysieńkę. Ta rozłożyła ręce:
– Nie wiem, czy jest możliwe, ale wiem, że podróże w czasie nie przenoszą do fikcyjnych miejsc, tylko takich, które naprawdę istniały – powiedziała.
Dorota przez mgnienie oka zdziwiła się, że nie czuje chłodu, bo przecież w piekarni Breitkopfa czuła zapachy, a potem w domu – smak prawdziwego upieczonego tam chleba, a jeszcze później – podczas wizyty w dawnym pałacu mogła dotknąć i czuła pod palcami każdy element architektury i wystroju. Marysieńka musiała to wyczytać z jej myśli, bo szybko dodała:
– Nie lubię zimna, dlatego wyłączyłam jego odczuwanie w tej podróży.
Dorota już otwierała usta, żeby zapytać, czy takie podróżowanie jest jak jakiś program komputerowy, że ma się różne opcje do wyboru, ale powstrzymała się, bo co by jej ta wiedza dała. Poza tym Marysieńka właśnie w tym momencie kierowała swoje kroki na tyły pałacu, więc szybko podążyła za nią.
Wejście do jednej z piwnic było oświetlone, a ze środka dobiegał wesoły gwar kobiecych i dziewczęcych głosów. Marysieńka poczekała na Dorotę i otworzyła drzwi. Przed nimi rozciągał się ciekawy widok. W obszernej piwnicy, oświetlonej zawieszonymi na ścianach i u kopułowego sufitu lampionami, stało kilka mniejszych i większych krosien. Były też dwie maszyny do szycia i sporych rozmiarów stół, na którym porozrzucane były gotowe tkaniny. Uśmiechnięte i gawędzące ze sobą wesoło kobiety w różnym wieku tworzyły tam lniane obrusy, chusty, fartuchy, pościele i inne elementy dekoracji i odzieży.
– To wieczór tkacki – oznajmiła Marysieńka.
– Aaaleee… co to ma wspólnego z zimą? – Dorota najwyraźniej czego innego oczekiwała po tej podróży w czasie, która zaczęła się od rozmowy o zimie.
– O, bardzo dużo – usłyszała. – Jesienne i zimowe wieczory tkackie były tutaj tradycją, odkąd we wsi powstała roszarnia…
Dorota z trudem przypomniała sobie, że roszarnia to miejsce przetwarzania słomy lnianej. Przypomniało jej się też, że zwykle takie miejsca były nieco oddalone od siedzib ludzkich ze względu na wybuchowe właściwości lnu. Szybko skojarzyła też, że kiedyś czytała, że w okolicy Targoszyna uprawiano między innymi len.
– …tamtej pamiętnej zimy kobiety we wsi nie miały zbyt wielu zajęć poza i zajmowaniem się dziećmi i domem. Mężczyźni zresztą też, ale przynajmniej odgarniali śnieg – zażartowała. – Dlatego właśnie wtedy wieczory tkackie odbywały się niemal codziennie, a dziewczyny nie tylko tkały, ale też szyły. Przez tę jedną zimę naprodukowały tyle towaru, że kiedy na wiosnę go sprzedały, cała wieś mogła ze spokojem przeżyć cały rok.
– Zaraz, zaraz… czy Ty coś sugerujesz? – zapytała Dorota.
– Ty mi powiedz – zaśmiała się Marysieńka. – Znasz kogoś, kto szyje produkty ze lnu?
Dorota znała i wiedziała, że pani Maria i pan Łukasz też znają. Chciała jak najszybciej wracać, żeby z nimi o tym porozmawiać. Marysieńka spojrzała na nią, mrugnęła okiem i Dorota w okamgnieniu znalazła się z powrotem w swoim domowym biurze. Zanim jednak do państwa Jurków, na swojej tablicy przyczepiła trzymany właśnie w dłoni, przeniesiony w czasie, kawałek lnianego płótna, który na odchodne wcisnęła jej Marysieńka…
Cdn.