Po wizycie w nieistniejącej piekarni, w której realnie unosiły się zapach wypieków i pył z mąki, i w której spotkała jej nieżyjącego od lat właściciela, pana Breitkopfa, oraz swoją prapraprababcię Marysieńkę, Dorota jak zwykle długo nie mogła dojść do siebie.
Ale po tym surrealistycznym spotkaniu utkwiła jej w głowie jedna bardzo realna, mocna i kotwicząca w rzeczywistości myśl. O tym, jak duża była troska Marysieńki i piekarza o los pałacu. Dorota doskonale wiedziała, w jakim obiekt jest stanie i że trzeba mnóstwa pracy i pieniędzy, żeby przywrócić mu dawną świetność. Odkąd poznała właścicieli Fundacji Marysieńka, często rozmawiała z nimi o tym, co można zrobić, żeby zdobyć środki na ten cel. Nie były to optymistyczne rozmowy.
Szacunki pana Łukasza dotyczące całkowitego kosztu remontu oscylowały wokół ośmiu milionów złotych, co według Doroty było bardzo optymistycznym wyliczeniem. Choć przed panią Marią i panem Łukaszem Dorota nigdy się nie przyznawała do swoich „kontaktów z zaświatami”, jak to sobie w duchu nazywała, to jednak Marysieńka bardzo ją zmotywowała do zaangażowania się w sprawy pałacu. Tym bardziej chciała w tym wszystkim uczestniczyć. „Pomyślmy – zapytała siebie w duchu. – Co ja mogłabym zrobić?”
Rozmyślając na temat pałacu Dorota siedziała w fotelu w swoim ogrodzie. Było październikowe, ciepłe przedpołudnie, więc jeszcze korzystała z możliwości przesiadywania na świeżym powietrzu. Nagle prosto w jej oczy błysnął promień słońca. Zdziwiła się, bo siedziała pod parasolem. Odwróciła głowę w kierunku, z którego promień sięgnął jej oczy. Musiała je zmrużyć, bo światło słoneczne zalało całą jej twarz. Na jego falach unosiła się znajoma postać. Marysieńka! Dorota poderwała się, żeby się przywitać, ale Maria powstrzymała ją gestem.
– Siedź jeszcze chwilę, chcę porozmawiać – mówiąc to duch jej prapraprababki zrobił gest, jakby odsuwał od siebie promienie do tyłu, wychodząc z ich blasku i stając mocno na ziemi. Marysieńka podbiegła do Doroty i usiadła na fotelu naprzeciwko niej. – Chcę porozmawiać o pałacu. Wiemy, jakie to ważne. Te pieniądze same się nie znajdą. Musimy nad tym pracować razem.
Dorota pokiwała głową i zapytała:
– Wiem, ale nie wiem, jak. Gdybyś… gdybyś – zawahała się.
– … nie była duchem! Wiem, wiem – zaśmiała się Marysieńka. – Ale nic na to nie poradzę. Taka już moja uroda. Za to pomagam, jak tylko mogę. Chodź, zabiorę Cię gdzieś! – mówiąc to złapała Dorotę za rękę i pociągnęła ją za sobą na targoszyńską drogę.
Ale gdy się na tej drodze znalazły, nie była to wcale asfaltowa droga, którą Dorota przemierzała na co dzień, tylko ubita jak za dawnych czasów ziemia. Dziewczyna rozejrzała się. Także budynki, które znała, a które powstały w Targoszynie po II wojnie światowej, zniknęły. I już wiedziała, że Marysieńka zabrała ją w przeszłość.
Nagle do jej uszu zaczęły dochodzić dość głośne dźwięki muzyki i rozmowy oraz śmiech ludzi. Dobiegały z obu stron w miejscu, w którym razem z Marysieńką stała. Rozejrzała się i zobaczyła dwie gospody, z których cały czas wychodzili i do których wchodzili ludzie. Właściwie przemieszczali się między tymi dwoma miejscami, jakby będąc na jednej imprezie. Dorota przypomniała sobie, że w monografii Targoszyna czytała o tym. W XIX wieku we wsi istniały dwie gospody zlokalizowane naprzeciwko siebie. Podobno jeden z gości miał krzyknąć: „U was w Targoszynie to macie fajnie, wylatujesz z jednej knajpy, od razu wpadasz do drugiej”. Uśmiechnęła się, bo skojarzyło jej się to z clubbingiem, który razem ze znajomymi „uprawiali” często na studiach.
– Co to za uśmiech? – usłyszała głos Marysieńki.
– Nic, nic, zabawne skojarzenie – odpowiedziała. – Rozumiem, że cofnęłaś mnie w czasie?
– Jak widać – uśmiechnęła się Marysieńka. – Zapraszam Cię na… jak to Wy dzisiaj nazywacie, imprezę.
Dorota poczuła, że jej chłodno. Było ciemno, ale udało jej się dostrzec, że drzewa już prawie nie mają liści.
– Chodźmy do środka, bo zmarzniemy – zadecydowała Marysieńka, chwytając Dorotę za rękę i pociągając ją w kierunku jednej z gospód.
Gdy weszły do środka, wszystkie dźwięki stały się głośniejsze, a Dorota zobaczyła roześmianych ludzi siedzących przy stołach, muzyków w kącie grających skoczne piosenki i pary tańczące tam, gdzie tylko był kawałek wolnego miejsca. Lubiła muzykę i tańce, więc gdy chwilę stały rozglądając się, sama zaczęła lekko podrygiwać.
– Chodź, tam widzę jakieś wolne miejsca – usłyszała głos Marysieńki i posłusznie podążyła za nią.
– Ooo! Pani Maria! Marysieńka! Jak miło panią widzieć. Zapraszamy – dwaj starsi mężczyźni, którzy siedzieli przy stole najwyraźniej z żonami, bo kobiety też nie były już młode. – Nasza młodzież tańcuje, więc na chwilę można zająć ich miejsce.
– Dobry wieczór – przywitała się Marysieńka. – Cieszę się, że widzę państwa w dobrym zdrowiu. To moja prapraprawnuczka Dorota.
Słysząc tę prezentację Dorota zdziwiła się, ale w zasadzie im więcej czasu spędzała z Marysieńką, tym dziwiła się mniej.
– Miło wreszcie poznać – usłyszała chóralne przywitanie czworga staruszków, co akurat ją zdziwiło. „Wreszcie?” – pomyślała.
– Dorotka pewnie się dziwi, że o niej wiecie, więc wyjaśnię – powiedziała Marysieńka. – My tu, po tej naszej stronie, zawarliśmy taki pakt, żeby pomóc uratować nasz targoszyński pałac. To są ostatni żyjący budowniczy – wskazała na staruszków siedzących przy stole. Chciałam, żebyś ich poznała.
Dorota, nieco speszona, kiwnęła tylko głową, bacznie obserwując całą sytuację.
– Tak, my też chcemy jakoś pomóc – powiedział jeden ze staruszków. – Czujemy się związani z pałacem, chociaż to przecież nie jest jedyny budynek, jaki budowaliśmy. Czy ma pani jakiś pomysł, jak możemy pomóc?
– Ja mam! – krzyknęła nagle Marysieńka. – Chodźmy na wycieczkę do pałacu. Z tego, co wiem, to baronostwo akurat wyjechało w podróż, a służba jest nam przychylna.
Wszyscy, włącznie z Dorotą, wstali od stołu. Staruszkowie i ich żony pomachali tylko do swoich dorosłych dzieci, żeby się nie martwiły i wszyscy wyszli na drogę. Skierowali się w stronę pałacu. Było ciemno, ale oświetlony gazowymi latarniami pałac był jak drogowskaz. Poza tym panowie mieli ze sobą lampiony, które oświetlały wszystkim drogę.
Dotarli do pałacu i Marysieńka zapukała do drzwi. Otworzyła jej młoda służąca, która na widok prapraprababci Doroty szeroko się uśmiechnęła.
– Czy możemy pokazać naszej Dorotce pałac? – zapytała Marysieńka. Służąca kiwnęła głową i szeroko otworzyła masywne drzwi prowadzące do pałacu. Te, za którymi po ich pierwszym spotkaniu zniknęła Marysieńka. I te, które, nadszarpnięte zębem czasu, Dorota widziała niemal codziennie podczas spacerów w parku.
Wszyscy weszli do pałacu, a Dorota zaniemówiła. To, co ujrzała, zaparło jej dech w piersiach. Jasny, pięknie oświetlony hall i zadbane, świeżo wymyte, jeszcze pachnące świeżością schody prowadzące do niego. Gdy po nich weszła i rozejrzała się, zobaczyła piękne meble, wspaniałe kompozycje kwiatowe poustawiane na konsolach, chwytające oko obrazy powieszone na ścianach.
– Robi wrażenie, prawda? – bardziej stwierdziła niż zapytała Marysieńka. Dorota spojrzała na nią nie mogąc ukryć zachwytu.
Dorota nic nie odpowiedziała, tylko szła dalej, w głąb pierwszej kondygnacji, odkrywając co chwila coraz piękniejsze detale, meble i dzieła sztuki. Kiedy obeszli już wszystko, włącznie ze strychem i piwnicami, Dorota spojrzała na staruszków i powiedziała:
– Wiem, że to dzieło architekta, ale przecież ktoś musiał je wykonać. W moich czasach tak się już nie buduje i nie wykańcza wnętrz. Piękna robota. Dziękuję, że mogłam to zobaczyć.
Staruszkowie uśmiechnęli się, a ich żony ścisnęły ich za ręce i to one się tym razem odezwały:
– Trochę im to zajęło – uśmiechała się jedna.
– Musiałyśmy się mocno uzbroić w cierpliwość – wtórowała jej druga. – Ale było warto, bo i pałac piękny, i wynagrodzenie uczciwe.
– Nie do wiary, jak pięknie tu było – powiedziała nagle Dorota do swoich towarzyszy kończąc zwiedzanie. – Szkoda, że nie można tego wszystkiego wziąć i przenieść do moich czasów.
– A może można? – rzuciła szybko Marysieńka. – Może pan Wilhelm i pan Otto i to dzisiejsze zwiedzanie pomogą nam odtworzyć to wszystko, co dzisiaj, Dorotko, zobaczyłaś? Mam nadzieję, że nabrałaś motywacji do działania – uśmiechnęła się.
– Oj, tak, nawet nie wiesz, jak dużej – odpowiedziała Dorota.
***
Tamtego dnia wieczorem, gdy Dorota wróciła już z zaświatów, które – o dziwo! – odwiedzała coraz częściej, do rzeczywistości, usiadła i zaczęła opisywać oraz szkicować to, co zobaczyła. Przydał się jej talent rysowniczy i zamiłowanie do architektury wnętrz. Nie dość, że miała wielką motywację do działania, to jeszcze świadomość, jak pięknie ten pałac może wyglądać po remoncie. Niestety, nadal nie wiedziała, jak mogłaby w tym pomóc…