Marysieńka, której nazwiska nikt wówczas nie odnotował, była 20-letnią Polką, wywodzącą się ze zubożałego szlacheckiego rodu mieszkającego w którejś z podjaworskich wsi. Prawdopodobnie były to Marcinowice, jedna z najstarszych, jeśli nie najstarsza w dzisiejszej gminie Mściwojów. Jeden z wątków legendy o Marysieńce kieruje nas do niejakiego Kellera, dzierżawcy majątku von Nostitzów-Rineck, właścicieli Marcinowic. Mówi się, że był on Polakiem, który dla wygody przybrał niemieckie nazwisko. Wcześniej nazywał się Piwnicki (niem. piwnica = Keller). Według tego wątku Marysieńka była najmłodszą z trzech córek Kellera, miała też dwóch starszych braci. Fakt, że Keller zarządzał tamtejszym majątkiem, został odnotowany w 1870 r. Według naszych obliczeń Marysieńka urodziła się w 1892 roku. Czy Keller wówczas pełnił jeszcze funkcję zarządcy majątku w Marcinowicach – tego nie wiadomo.
Mimo że posag Marysieńki był lichy, miała ona wielu zalotników. Podobno była niezwykle piękna – według legendy miała długie, kruczoczarne włosy, a jej jasną, delikatną cerę o lekko zaróżowionych policzkach zdobiły, niczym akwamaryny zdobią cenny klejnot, duże, jasnobłękitne oczy. Pełne, czerwone usta były zawsze uśmiechnięte, a sama Maria – niezwykle radosna i pozytywnie nastawiona do całego świata, lubiła pomagać i chętnie udzielała się społecznie. Nigdy nikomu nie odmawiała pomocy, a gdy tylko komuś działa się krzywda, zawsze stawała po jego stronie. Podobno była też bardzo zabawna, przez co chętnie goszczono ją w okolicznych domach i majątkach. Rodzina i przyjaciele mówili na nią Marysieńka. Choć zdrobnienie było trudne do wymówienia dla Niemców, nawet oni – nieco kalecząc Polski – tak się do niej zwracali.
Mimo skończonych 20 lat, Marysieńka nie była mężatką, co było dość nietypowe na początku XX wieku w małej dolnośląskiej wsi. Zazdrosne koleżanki twierdziły, że lubi platoniczne romanse i bawi się mężczyznami, których przyciągała jej niesłychana uroda i nieodparty urok. Jest jednak pewien wątek, który szczególnie nas zainteresował – że Maria była od młodości zakochana bez wzajemności i to dlatego odrzucała wszystkie zaloty, w duszy wierząc, że jej wybranek pewnego dnia zapała do niej uczuciem.
Dorosła Maria była emancypantką. Był to efekt wielu czynników. Miała wrodzone zdolności do nauki języków. Znała niemiecki, francuski, angielski i włoski. Prawdopodobnie rodzice jej nie ograniczali, więc chłonęła różnorodną wiedzę na wszelkie możliwe sposoby. Zgodnie z legendą miała dostęp do wielkiej biblioteki znajdującej się w pałacu w Targoszynie, gdzie spędzała niemal każdą wolną chwilę. Marysieńka była więc nie tylko bardzo urodziwą i radosną kobietą, ale też – dzięki swojej wiedzy – niezrównaną rozmówczynią. Bardzo interesowała ją sztuka, a nawet sama lubiła malować. Krążyły nawet plotki, że była tak zdolna, że jej portret, co do którego uważano, że wyszedł spod pędzla jednego ze zdolnych malarzy licznie odwiedzających pałac w Targoszynie podczas organizowanych tam przez baronową plenerów, tak naprawdę był jej autoportretem.
Legenda o Marysieńce głosi, że wśród wielu jej zalotników pewnego dnia znalazło się dwóch kuzynów von Richthofen – młodszy Wilhelm (1873-1922), słynny podróżnik, i starszy Hermann (1860-1915), brat właściciela pałacu Manfreda (1855-1939), który na kartach historii zapisał się jako inicjator budowy linii kolejowej w Górach Sowich. Maria miała wpaść im obu w oko podczas kilkudniowego zjazdu rodziny von Richthofenów w pałacu w Targoszynie na Dolnym Śląsku. Prawdopodobnie było to koło roku 1912, a więc jeszcze przed wybuchem I wojny światowej.
Nie wiadomo, jaka okazja spowodowała, że niemal wszyscy ówcześnie żyjący von Richthofenowie spotkali się w pałacu barona Manfreda i jego żony Luizy (1866-1947). Historia jest jednak tak romantyczna, a jednocześnie owiana tajemnicą, że nic dziwnego, że przetrwała do dziś. Z pewnością z biegiem lat coś z niej ubyło i zapewne coś przybyło, ale przecież piękne legendy to nie są powieści dokumentalne.
Wróćmy jednak do rodzinnego spotkania w pałacu w Targoszynie. Gdy kuzyni poznali Marię, Wilhelm miał 49 lat, Hermann dwa lata wcześniej przekroczył 50. Choć małżeństwa starszych mężczyzn z młodymi kobietami nie były w tamtych czasach niczym dziwnym, Marysieńka miała trochę inne podejście. Niemniej ze względu na swoje pasje byli ciekawymi rozmówcami, więc mimo braku romantycznego zainteresowania, chętnie i z ciekawością spędzała z nimi czas, spacerując po ogromnym przypałacowym parku. Wilhelm raczył ją tam opowieściami ze swoich licznych podróży, a Hermann opowiadał o Górach Sowich i o tym, jak powstawała linia kolejowa prowadząca przez ich malownicze tereny.
I jak trafiło do niej zaproszenie na rodzinny zjazd?
Żeby odpowiedzieć na te pytania, musimy cofnąć się 11 lat, do roku 1901.
Pewnego słonecznego letniego dnia 9-letnia wówczas Marysieńka przejeżdżała z ojcem bryczką tuż obok muru, okalającego posesję. Coś za bramą, którą właśnie mijali, zainteresowało dziewczynkę tak bardzo, że wychyliła się z bryczki do tyłu zbyt mocno, tak że spadła na ziemię z krzykiem.
Tym, co ją zainteresowało, była grupa głośno bawiących się w ogrodzie dzieci. Marysieńka, choć sama miała rodzeństwo, od dziecka lubiła nawiązywać nowe znajomości. Dzięki temu znała ją cała okolica.
Słysząc krzyk za bramą, dzieciaki wybiegły na drogę, a tuż za nimi opiekująca się nimi guwernantka. Ojciec Marysieńki zdążył już zeskoczyć z bryczki i pochylał się nad dziewczynką, która zamiast płakać, zaczęła się śmiać. Był to śmiech tak zaraźliwy, że dzieci z ogrodu Richthofenów natychmiast go podchwyciły. Na tę niecodzienną scenę miała trafić sama baronowa Luiza, która poszukiwała dzieci. Gdy zobaczyła, że są za bramą, zdenerwowała się na guwernantkę, ale widok śmiejących się do łez dzieciaków i dwójki dorosłych tak ją zszokował, że stanęła przypatrując się temu w milczeniu.
Kiedy śmiech powoli wygasał, uświadomiwszy sobie, że dziewczynka musiała spaść z bryczki i mogło jej się coś stać, zaproponowała jej ojcu, aby weszli do pałacu, gdzie obejrzy ją jedna z pokojówek, która była również pielęgniarką.
Według legendy, gdy baronowa Luiza zamieniła z 9-letnią Marysieńką kilka zdań, była zszokowana jej elokwencją i ogromną, jak na tak małą dziewczynkę, wiedzą. Zaproponowała jej ojcu, żeby tego lata przywoził córkę do pałacu, w którym gościły właśnie na wakacjach najmłodsze dzieci rodu Richthofenów. Maria faktycznie do końca wakacji niemal codziennie bywała w pałacu w Targoszynie, a Luizie, która nie miała własnych wnuków, mała Polka tak przypadła do gustu, że nawet już dorosła była zapraszana do pałacu przy różnych okazjach.
Tamtego lata wydarzyło się coś jeszcze. Wśród dzieci, które spędzały wakacje w Targoszynie, bywał od czasu do czasu jej rówieśnik, mieszkający w niedalekiej Świdnicy, imiennik właściciela pałacu – Manfred von Richthofen (1892-1918), późniejszy słynny na całym świecie as lotnictwa, znany jako Czerwony Baron.
Według legendy – mimo wrodzonej nieśmiałości Manfreda – oboje bardzo przypadli sobie do gustu. Mówi się, że od tamtej pory Manfred częściej odwiedzał swoją rodzinę. Podobno powodem była właśnie Marysieńka, którą miał nadzieję tam spotkać.
W czasie zjazdu Richthofenów w 1912 roku Manfred już od roku rozwijał swoją karierę wojskową, zwłaszcza że nad niespokojną Europę powoli nadciągało widmo wojny. Podobno po raz ostatni spotkali się z Marysieńką właśnie wtedy. Według legendy ukryli się w jednym z pobliskich budynków folwarcznych, co zauważyli śledzący niemal każdy krok Marii kuzyni von Richthofen i zazdrośni, wysłali tam służbę. W rezultacie spotkanie Marysieńki i Manfreda było bardzo krótkie i musiało zapewne pozostawić niedosyt. Co było potem? Czy się spotykali? Czy pisali do siebie listy, gdy w 1914 zaczęła się I wojna światowa i Manfred powoli stawał się tym, kim zna go dzisiaj cały świat – Czerwonym Baronem?
A Marysieńka? Według legendy, po wspomnianym spotkaniu w Targoszynie, postanowiła opuścić rodzinny Dolny Śląsk i wyruszyła do Krakowa, który był wówczas wolnym miastem. Od roku działała tam prywatna Szkoła Pielęgniarek Zawodowych Panien Ekonomek pod wezwaniem Świętego Wincentego â Paulo, do której zamierzała się dostać. Szkoła była płatna. Nie wiadomo, skąd Maria miała pieniądze na czesne. Uważa się, że ma w tym swój poważny udział baronowa Luiza von Richthofen, która miała słabość do Marysieńki i jej chęci zdobywania wiedzy z każdej dziedziny.
W czasie wojny Maria trafiła w szeregi sanitariuszek armii Austro-Węgier, gdzie musiała ją zastać wieść o zestrzeleniu samolotu Manfreda. Jak to wpłynęło na Marysieńkę, nie wiemy. Podobno po wojnie została w Galicji, na terenie której znajdował się Kraków. Był to czas równie niespokojny i trudny, jak zakończona właśnie wojna, bo na całym świecie panowała pandemia tak zwanej hiszpanki, czyli grypy hiszpańskiej. Na południu odzyskującej wówczas niepodległość Polski sytuacja epidemiczna była wyjątkowo tragiczna.
Tu historia Marysieńki się kończy. Nie wiemy, czy padła ofiarą hiszpanki, czy przeżyła i los rzucił ją w inne części Polski, która właśnie po 123 latach niewoli odzyskała niepodległość. Nie wiemy, czy kontaktowała się z rodziną na Dolnym Śląsku, który wciąż pozostawał w rękach pruskich. Ślad po niej całkowicie zaginął…
Jakkolwiek jednak zakończyła się ziemska historia Marysieńki, jej nieziemska historia nie zakończyła do dzisiaj. Legenda głosi bowiem, że duch pięknej Polki wciąż powraca do pałacu w Targoszynie i odwiedza przy okazji okolicznych mieszkańców, szczególnie tych, którzy zmagają się z jakimiś problemami i smutkami, by zesłać im piękne, radosne, niosące optymizm sny.
Marysieńka jest też dobrym duchem samego pałacu, nieustannie próbując za pośrednictwem żyjących „dobrych duchów”, które wciąż są z krwi i kości, przywrócić mu jego dawną świetność.
Ci, którzy mieli szczęście spotkać ducha Marysieńki, mówią, że pokazuje się dosłownie na mgnienie oka – uśmiechając się uroczo i mrugając do każdego swoim dużym, jasnobłękitnym okiem.