Dorota poznała nowych właścicieli pałacu w Targoszynie przypadkiem, gdy spacerowała z Tomkiem w pobliżu ogrodzenia. Oczywiście, jak większość jej znajomości z ludźmi ze wsi, była to zasługa jej synka, który był wyjątkowo śmiały wobec obcych i chętnie wszystkich zaczepiał. A że był przy tym bardzo wygadanym i zabawnym chłopcem, natychmiast zjednywał sobie ich sympatię. Tak też było w tym przypadku. Gdy Tomek zauważył, że ktoś jest wewnątrz ogrodzenia, od razu pobiegł w tamtym kierunku i zanim Dorota go doścignęła, już był w niezłej komitywie z panem Łukaszem i jego żoną, Marią. Gdy podeszła bliżej, właściciele pałacu właśnie zaśmiewali się z czegoś, co powiedział jej syn. I tak od słowa do słowa, od spotkania do spotkania, zaprzyjaźnili się do tego stopnia, że Dorota dowiedziała się, która furtka do parku jest zawsze otwarta i na dodatek dostała klucz do pałacu. Mogła w ten sposób doglądać wszystkiego i w razie czego alarmować właścicieli.
Tamtego dnia Dorota z Tomkiem spacerowali po parku. Było całkiem ciepłe i wciąż jeszcze słoneczne, choć późne, kwietniowe popołudnie. Poszła w kierunku chłopca, który stał pod platanem wpatrzony w swoją dłoń, w której zagłębieniu leżał jakiś maleńki przedmiot. Był tak mały, że nawet z odległości kilku kroków nadal nie widziała, co to jest. Wreszcie stanęła przy dziecku i schyliła się, żeby się przyjrzeć uważniej.
– Mamo, co to jest? – Tomek obracał teraz znaleziony przedmiot w palcach. Był trochę brudny, jakby częściowo oblepiony czymś ciemnym. Ale gdy chłopiec go oglądał, wdzierające się pomiędzy liśćmi platana promienie słońca, wydobywały z jego fragmentów intensywny blask. Dorota wyciągnęła rękę, gestem prosząc synka, żeby podał jej swoje znalezisko. Posłusznie położył je w zagłębieniu jej dłoni.
– Wygląda jak jakaś biżuteria? – powiedziała głośno do siebie.
– Co to jest bidżuteria? – chłopiec przekręcił nazwę.
– Biżuteria – poprawiła go. – Takie ozdoby, które się nosi. Na przykład pierścionek.
– Mamo, to nie jest żaden pierścionek! – Tomek wykrzyknął naiwnie.
Zaśmiała się.
– Wiem, synku. To chyba jest kolczyk – powiedziała.
– A co to jest ten kolczyk? – syn Doroty nie znał takich ozdób, bo ona, poza ślubną obrączką, nie nosiła żadnej biżuterii.
– To taka ozdoba do noszenia w uchu – odpowiedziała i dodała: – Chodźmy już do domu. Pokażę Ci.
Ruszyli w stronę bramy, którą Dorota starannie zamknęła, i poszli do domu.
***
W domu Dorota wyciągnęła małą szkatułkę, w której trzymała swoją biżuterię. Nie nosiła jej dawno, ale z sentymentu zachowała, bo większość to były albo ozdoby jej mamy, albo prezenty od przyjaciół, które dostawała w czasach, gdy lubiła takie świecidełka. Wyjęła jedne kolczyki i spróbowała założyć. Udało się, choć nie bez trudu, bo dziurki przebite, gdy jeszcze była nastolatką, lekko zarosły.
– Popatrz – powiedziała do Tomka. – To są właśnie kolczyki.
– Mamo, jakie to ładne! Jaka jesteś ładna! – wykrzyknął szczerze chłopczyk. Uśmiechnęła się.
– Podoba Ci się? – zapytała.
– Tak! Musisz to nosić. Musisz nosić te… ko… ko…
– Kolczyki – dokończyła Dorota. – Dobrze, synku, będę je częściej nosić. A teraz chodź, czas na kolację, mycie i do spania.
***
Kiedy już nakarmiła synka, Dorota jak co wieczór poszła do swojego biura. Tym razem z kolczykiem w dłoni. Na biurku leżały już „dzwonek Marysieńki” i kawałek śmigła od wiatraka. Do tej przedziwnej kolekcji tym razem dołączył jeden złoty kolczyk…
Dorota usiadła na fotelu, włączyła komputer i czekając, aż się uruchomi, trochę bezwiednie patrzyła na te przedmioty. Nagle coś ją tknęło. Przez jej głowę przebiegła myśl, której jednak nie zdążyła pochwycić. Ale przez mgnienie oka – to takie, na które podobno ukazuje się czasem Marysieńka – WIEDZIAŁA. Tylko… nie wiedziała, co wiedziała.
Przejrzała pocztę, zajrzała na fanpage’a Fundacji Marysieńka, żeby zobaczyć, co nowego ze zbiórką środków na remont pałacu, a potem stwierdziła, że już jest zmęczona i chciałby się znaleźć jak najszybciej w łóżku. Jej mąż był w delegacji, więc mogła się zająć sama sobą. Poszła do łazienki, gdzie zrobiła sobie małe domowe spa, a potem do łóżka. Zanim zasnęła, przeczytała jeszcze kilka stron książki Joanny Lamparskiej „Dolny Śląsk, jakiego nie znacie”, po czym zapadła w głęboki sen.
***
Obudził ją perlisty śmiech jakiejś młodej kobiety, gwar głosów i dźwięki muzyki. Podniosła się, nie wiedząc, gdzie jest. Przez szparę między zasłonami do sypialni wdzierały się promienie wiosennego słońca. Dorota usiadła na łóżku, rozejrzała się, westchnęła głęboko i ze wszystkich sił próbowała sobie przypomnieć swój sen.
***
Na podjeździe pałacu stało wiele bryczek i kilka automobili. W parku było gwarno i raz po raz w różnych miejscach rozlegały się głośne, chóralne śmiechy. Marysieńka, która właśnie podjechała na swoim rowerze, postawiła go pod platanem i rozejrzała się dookoła. Grupki kobiet i mężczyzn, ale też całkiem młodych dziewcząt i chłopców, gromadziły się w różnych miejscach parku, rozmawiając i dobrze się bawiąc. Wszyscy mieli piękne stroje, o jakich ona mogła tylko pomarzyć. Na szczęście, nigdy nie przywiązywała do tego wagi.
Sama ubrana była w prostą, długą spódnicę, którą lubiła, bo miała troczki, które pozwalały ją podwiązać, gdy chciała pojeździć na rowerze. Na górze miała dopasowaną koszulę w biało-niebieskie paski z niebieską kokardą pod szyją. Wyglądała szykownie, chociaż jednocześnie skromnie.
Zostawiła rower pod drzewem i poszła do pałacu przywitać się z baronową Luizą. Drzwi były otwarte, a baronowa, ubrana w elegancką, zieloną suknię, stała na schodach, witając gości. Kiedy zobaczyła Marysieńkę, zbiegła ze schodów i wzięła dziewczynę w objęcia.
– Jesteś nareszcie! – wykrzyknęła.
– Dzień dobry – powiedziała grzecznie Marysieńka. – Jak tu dzisiaj elegancko.
– Chodź ze mną – Luiza pociągnęła ją za rękę i poszły razem na górę.
Baronowa zaprosiła Marię do swojej garderoby. Dziewczyna nigdy wcześniej tam nie była. Rozejrzała się oszołomiona ilością różnych ubrań, butów i dodatków. Na środku była wielka, przeszklona gablota z biżuterią.
Luiza sięgnęła ręką do najbliższej szuflady. Wysunęła ją i wyjęła piękne, złote kolczyki, kształtem przypominające liście platana, lekko zwinięte i jakby „trzymające” połyskujący diament. Przysunęła się do Marysieńki i ku jej zaskoczeniu, założyła jej te kolczyki.
– To na dobry początek – powiedziała i podeszła do jednego z wieszaków. – Podejdź tutaj, dziecko.
Maria zbliżyła się w momencie, gdy baronowa wyciągała błękitną suknię z koronkowym dekoltem ze stójką.
– Załóż to – powiedziała łagodnie, ale rozkazująco. – Dzisiaj ty będziesz ozdobą tego pałacu.
Marysieńka, nieco oszołomiona, choć chciała odmówić, nie mogła się na to zdobyć. Suknia była zbyt piękna, a baronową zbyt szanowała, żeby się jej sprzeciwić. Wzięła suknię i poszła we wskazane przez Luizę miejsce, żeby się przebrać. Gdy wróciła, baronowa czekała na nią, trzymając w ręku piękne, jasnoczerwone pantofelki.
– Wszystko, co masz dziś na sobie, jest Twoje – powiedziała. – To mój prezent na Twoje dwudzieste urodziny. Jest tylko jeden wyjątek. Kolczyki. To moje ulubione, ale chcę, żebyś je dzisiaj nosiła. Po przyjęciu zwrócisz mi je.
– Dobrze. Dziękuję, baronowo – wyszeptała onieśmielona Marysieńka.
Przyjęcie, które organizowała baronowa, to był właściwie rodzinny zjazd von Richthofenów. Zjechali się ze wszystkich możliwych stron, starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni, a także dzieci.
Gdy Marysieńka się przebrała, mimo że nie przywiązywała wagi do stroju, poczuła nagły przypływ pewności siebie. Radośnie wybiegła do parku i znów się rozejrzała. Zobaczyła parę znajomych twarzy, pomachała im i ruszyła w ich kierunku uważnie się rozglądając. W głębi duszy liczyła, że będzie wśród nich Manfred, jej bratnia dusza. Ale nie robiła sobie większych nadziei, wiedząc, jak bardzo jest zaangażowany w swoją karierę pilota.
Tymczasem stojąc z grupką znajomych poznawała coraz to nowe osoby. Wśród nich było dwóch starszych od niej mężczyzn, którym – co szybko zauważyła – bardzo przypadła do gustu. Oni sami – podróżnik Wilhelm i budowniczy kolei sowiogórskiej Hermann – zaimponowali jej opowieściami o swoich pasjach, a że jednocześnie rywalizowali o jej uwagę, zrobiło się bardzo ciekawie. Maria spacerowała z nimi po parku, słuchając ciekawostek z ich życia.
Nagle wszyscy usłyszeli dźwięk myśliwca podchodzącego do lądowania. Marysieńka drgnęła i odruchowo odwróciła się w stronę dźwięku. Bez słowa zostawiła swoich towarzyszy i ruszyła w tamtą stronę.
Manfred pierwszy raz przyleciał do Targoszyna swoim czerwonym myśliwcem, wcześniej musiał uzyskać zgodę dowódcy. Raczej nie lubił zwracać na siebie uwagi, ale wtedy zależało mu na czasie. Wiedział, że wojna jest blisko, a miał nadzieję, że na rodzinnym zjeździe von Richthofenów będzie Marysieńka, Polka, która była ulubienicą jego ciotki Luizy i – choć bardzo bronił się, żeby to samemu przed sobą przyznać – także jego.
Zobaczył ją jak podchodziła do bramy od strony parku, gdy on podchodził do niej z pola, na którym wylądował. Uśmiechnął się. Wszedł przez bramę i bez słowa złapał ją za rękę.
– Chodź w jakieś spokojniejsze miejsce – powiedział, pociągnął ją za rękę i pobiegli w kierunku najbliższego budynku folwarcznego.
Wszyscy goście wybiegli za bramę i oblegli czerwonego Fokkera, którym właśnie przyleciał Manfred. Podziwiali i dotykali maszynę. Nad polami unosił się szmer ich zachwytów. Byli tam wszyscy… oprócz dwóch adoratorów Marysieńki. Wilhelm i Hermann, nie mogąc się pogodzić z tym, że młoda kobieta tak beztrosko ich zostawiła, zaczęli szukać jej i Manfreda. Zobaczyli ślady prowadzące go jednego z budynków gospodarczych. Hermann schylił się, bo coś błysnęło w trawie. Podniósł maleńki przedmiot. To był kolczyk. Taki sam, jaki zauważył u Marysieńki. Pobiegli w stronę, w którą wiodły ich ślady.
Jeden z ogrodników właśnie sadził jakieś rośliny w ogródku przy domu dla pracowników zajmujących się ogrodem. Wilhelm podbiegł do niego i zapytał czy widział Marysieńkę (a wszyscy w folwarku ją znali). Ogrodnik wskazał jedną ze stajni. Wtedy Hermann, widząc, że Wilhelm chce się udać w tym kierunku, powstrzymał go.
– Nie możemy tam iść – powiedział. – To niegodne.
– Co więc proponujesz? – zapytał Wilhelm.
– Poprośmy ogrodnika, żeby ją zawołał.
Wilhelm zgodził się i poprosili ogrodnika o pomoc. Posłusznie poszedł do stajni. Wrócił z zakłopotanymi Marysieńką i Manfredem. Gdy podeszli, Hermann wyciągnął do dziewczyny rękę, w której zagłębieniu lśnił kolczyk baronowej Luizy. Marysieńka, przestraszona i pamiętająca rozmowę z baronową na temat kolczyków, odruchowo sięgnęła do uszu, żeby sprawdzić, czy drugi jest na miejscu. Był! Gestem poprosiła Hermanna o zwrot biżuterii, a gdy podał jej kolczyk, natychmiast go założyła i nie patrząc ani na swoich adoratorów, ani na Manfreda (który też był adoratorem) szybko pobiegła w stronę pałacu…
***
Dorota przespała całą noc. Nic jej się tym razem nie śniło. Obudziła się wypoczęta i zrelaksowana, ale z pewną myślą. Przypomniała sobie bowiem, że gdzieś już się natknęła na historię o kolczykach baronowej.
Jeszcze w piżamie, poszła do swojego biura, włączyła komputer i zaczęła szukać.
– Tak! Jest! – miałam rację.
Dorota otworzyła monografię Targoszyna w PDF-ie i w wyszukiwarkę wpisała słowo „kolczyki”. Wyskoczył jej taki fragment:
„(…) gdy [baronowa Luiza] zmarła w roku 1947 w wieku 81 lat żałość wśród Niemców była ogromna (według p. Zycha było to w marcu, ponieważ śnieg już był topniał). Jej mir był tak wielki, iż Rosjanie ulegając prośbom jej niemieckich ziomków zezwolili nawet łaskawie na wystawienie przed pochówkiem trumny ze zwłokami w hallu głównym tutejszego pałacu. Podobnież właśnie wtedy, jak wspominają świadkowie tego wydarzenia, przebiegający kot miał potrącić jedną z palących się na trumnie świec, co spowodowało częściowe nadpalenie włosów i odzienia baronowej. Rzekomo wtedy miały jej zginąć również złote kolczyki, ale odpowiedzialnością za to obarczono oczywiście czerwonoarmistów. Po ceremonii żałobnej baronowa pochowana została obok swojego męża Manfreda na obecnym cmentarzu komunalnym, po prawej stronie od kamiennego krzyża”.
Dorota czytała to oszołomiona. „Czy ja śnię na jawie? Czy przeniosłam się w czasie?” – myślała. Patrzyła na swoje biurko, na którym leżały już trzy przedmioty, ewidentnie pochodzące z czasów, gdy żyła Marysieńka.
„Co Ty chcesz mi powiedzieć, dziewczyno?” – znów zadała to samo pytanie.
Cdn.