Konstrukcja, którą znalazł Tomek, w całości miała około półtora metra i oparta o ziemię koło chłopca przewyższała go.
– Co to jest? – zapytał.
– Nie wiem, synku – odpowiedziała przyglądając się przedmiotowi. – Pokaż mi, gdzie to znalazłeś.
Tomek zaprowadził ją na miejsce.
– Na pewno to było tutaj?
– Na pewno, mamo – odpowiedział chłopiec.
– Hmmm, dziwne – powiedziała na głos, rozglądając się. Wokół nie było żadnych śladów ogniska, a jej pierwszą myślą była właśnie ta, że ktoś rozpalił niedaleko ognisko, po którym zostały jakieś niespalone resztki drewna. Wzięła synka za rękę i spacerując obeszli teren szerzej. Nie znalazła ani śladów ogniska, ani innych spalonych przedmiotów. Zastanowiło ją jednak to, że mimo sporych rozmiarów konstrukcja była bardzo lekka, a drewno nie tylko było nadpalone, ale też mocno spróchniałe.
Przedmiot, który trzymała w rękach, nie przypominał jej niczego znajomego. Gruby kawałek drewna około półmetrowej długości na jednym końcu miał przymocowany długi, cienki kawałek innego drewna, a z drugiej – również cienki, tylko nieco krótszy, do którego z kolei dołączony był, także cienki i wyraźnie złamany, położony równolegle do grubego kawałka, odcinek o długości może ośmiu, dziesięciu centymetrów.
Dorota stwierdziła w myślach, że musi rozwikłać tę zagadkę. Po dokonaniu znaleziska Tomek już nie chciał się bawić na łące, na której bywali razem kilka razy w tygodniu, więc złożyła koc i zapakowała butelki z wodą do plecaka i trzymając jedną ręką synka, drugą tajemniczy przedmiot ruszyła w stronę wsi.
Po drodze mijała sąsiadów. Parę osób zapytało ją, po co jej jakiś kawałek drewna. A ona w odpowiedzi pytała ich, czy nie wiedzą przypadkiem, co to może być, ale podobnie jak ona, nie mieli pojęcia. Kiedy już zbliżała się do domu, z drogi prowadzącej do pałacu wyszedł sąsiad, z którym nigdy dotąd rozmawiała. Był to niebieskooki, łysy, brodaty starszy mężczyzna, jego siwa broda sięgała obojczyków i była starannie wypielęgnowana, a on sam – ubrany luźno, ale schludnie. Nie wiedziała, jak się nazywa, bo nigdy się nie poznali, ale ku jej zaskoczeniu, sam ją zaczepił.
– Pani mieszka koło mnie – bardziej stwierdził niż zapytał. Pokiwała głową i już chciała się przedstawić, ale on spojrzał na przedmiot, który trzymała w ręce, wskazał na niego i powiedział. – Wygląda, jakby to było śmigło od wiatraka. Skąd pani to ma?
Opowiedziała mu historię sprzed chwili.
– Mogę zobaczyć? – zapytał i wyciągnął rękę w stronę konstrukcji, którą trzymała w ręku.
Podała mu ją bez słowa. Obracał przedmiot w dłoniach, przez dłuższą chwilę oglądając go uważnie ze wszystkich stron.
– Tak. To fragment śmigła. Jest bardzo stare, a to, że jest nadpalone, może świadczyć o tym, że ocalało z pożaru wiatraka – powiedział.
– Ale jak? Przecież w okolicy nie ma żadnego wiatraka! – zdziwiona Dorota lekko podniosła głos.
– Dziś nie ma. Ale był – powiedział tajemniczo mężczyzna, dodał: – Powodzenia! – i ruszył drogą w kierunku przystanku.
– Proszę zaczekać! – krzyknęła za nim. – Skąd pan to wszystko wie?
Ale mężczyzna już jej nie słyszał, bo właśnie wsiadał do autobusu, który w tej chwili podjechał…
Dorota wróciła do domu, zjedli z Tomkiem kolację i kiedy syn poszedł już spać, usiadła w swoim małym biurze, w którym już leżał „dzwonek Marysieńki”, jak go nazwała. Postanowiła zweryfikować słowa brodatego mężczyzny.
Najpierw sprawdziła w monografii Targoszyna, czy był we wsi jakiś wiatrak, a odpowiedź ją zaskoczyła. Mężczyzna miał rację. Był! W monografii znalazła informację, że w 1908 roku „pożar strawił ostatni w okolicy wiatrak”.
– Co?! – krzyknęła do siebie, ale jednocześnie usłyszała, że jej mąż wrócił z pracy, więc musiała porzucić swoje śledztwo i zrobić mu kolację.
Dorota źle spała tej nocy. Co chwila budziły ją jakieś męczące sny. W jednym widziała Tomka, jak trzyma znaleziony przedmiot, ale płonący. W innym – brodatego mężczyznę rozpalającego ognisko i tańczącego wokół. W jeszcze innym widziała wiatrak z obracającymi się płonącymi skrzydłami.
Wreszcie, zmęczona, zasnęła głębiej.
Obudził ją krzyk.
– Pali się! Pooożaaar! Pali się! – dźwięczało jej w uszach. Zanim jednak zrozumiała, co się dzieje dotarło do niej, że to nie był realny krzyk, tylko słyszała go we śnie. Usiadła na łóżku i użyła wszystkich zmysłów, by sobie przypomnieć, co jej się śniło. Podświadomie wiedziała, że to było ważne.
Było niedzielne przedpołudnie. Po zakończonej mszy Marysieńka razem z braćmi jak zwykle wyruszyła „na przygody”, jak to określała.
Mimo że miała już 16 lat, a jej młodsze siostry nie myślały o niczym innym, jak tylko o „dobrym zamążpójściu”, ona nadal lubiła się bawić, spędzać czas aktywnie, cieszyć się życiem i czerpać z niego tyle, ile tylko się da.
Tym razem Marysia, Antek i Tadek poszli „na przygody” na wzgórze, na którym stał wiatrak. Dzierżawcą młyna, którego często tam spotykali, był pan Műller z Mściwojowa. Marię, która doskonale znała niemiecki, zawsze bawiło to, że dzierżawca młyna ma na nazwisko Műller, co po niemiecku znaczy Młynarz.
Był łysy i brodaty, trochę otyły. Nie lubiła go, bo zawsze, kiedy bawiła się z braćmi koło młyna, przeganiał ich.
Ale ona lubiła odgłos, jaki wydawały śmigła, gdy wiatr je obracał i podobała jej się okolica, w której było dużo zielonej trawy i małych pagórków, za którymi można było się ukryć w czasie zabawy w chowanego.
Tamtej niedzieli bawili się właśnie w chowanego.
Antek, który szukał, stał przy dużym buku, z głową przyłożoną do pnia i zamkniętymi oczami i odliczał od dziesięciu do jednego.
– Szukam! – krzyknął, kiedy skończył.
Marysieńka znalazła świetną kryjówkę za gęsto rosnącymi krzakami. Siedziała tam w kucki, zadowolona z siebie. Zza krzaków widziała Tadka, który ukrył się z tyłu za nią, w trawie, w zagłębieniu ziemi, za niskimi krzaczkami, które ledwie go osłaniały. Ratowało go tylko to, że miał strój, który trochę się zgrywał z otoczeniem. W duchu śmiała się ze słabej kryjówki starszego brata.
Nagle usłyszała przeraźliwy krzyk Antka.
– Pali się! Pooożaaar! Pali się! – wrzeszczał jej młodszy brat.
Przez chwilę myślała, że podstępem próbuje wywabić ją i Tadka z kryjówek. Ale pomiędzy gałązkami krzaków, za którymi się ukrywała, zobaczyła pomarańczowe płomienie. Wychyliła głowę i jej oczom ukazał się wiatrak, cały w płomieniach. Wybiegła krzycząc „Tadeeek!”, bo wiedziała, że jej starszy brat może tego nie widzieć.
Tadek wyskoczył ze swojej kryjówki i cała trójka pobiegła w stronę wiatraka, który płonął coraz bardziej intensywnie.
Stali i patrzyli, bo cóż innego mogli zrobić. Za nimi powoli gromadzili się mieszkańcy wsi. Niedługo potem pojawił się pan Műller. Marysieńka zwróciła uwagę, że nie wyglądał na zaskoczonego ani zmartwionego. Po prostu stał i patrzył, jak młyn, który dzierżawi, płonie…
Dorocie udało się przypomnieć sobie sen. Mimo że była niewyspana, uśmiechnęła się do siebie. Zastanawiała się, czy Marysieńka przyśniła jej się po raz drugi, bo o niej ciągle myśli, czy może sama przywołała Polkę z legendy kojarząc wczorajsze znalezisko Tomka, rozmowę z brodaczem i młodą Marię.
Co było jawą, a co snem? Co prawdą, a co fikcją? Zanim wstał Tomek, poszła do biura i wróciła do monografii. Wyczytała z niej, że prawdopodobną przyczyną pożaru było podłożenie ognia. Według autora monografii Targoszyna, miałby to zrobić dzierżawca wiatraku, czyli pan Műller. Istnieje podejrzenie, że chciał w ten sposób wyłudzić odszkodowanie od właściciela. Ale jego winy nikt ostatecznie nikt nie udowodnił.
Dorotę jednak zajmowało coś zupełnie innego.
– To przecież niemożliwe, żeby to śmigło przetrwało tam tyle lat – pomyślała i pozostałe myśli same już powędrowały w kierunku Marysieńki. – Co Ty mi chcesz powiedzieć, dziewczyno?…
Cdn.